Trochę gra wideo, trochę planszówka. Spędziłem 150 godzin w Posiadłości Szaleństwa
Inny wymiar zabawy.
BLOG | Chociaż sam należę do graczy, którzy wolą trzymać w dłoniach pada, niż karty, żetony i kości, to jedna planszówka totalnie skradła moje serce. Może dlatego, że to gra planszowa tylko w połowie, w drugiej zaś gra wideo, którą - tak jak każdą inną - pobieramy ze Steama, Google Play’a czy App Store’a. Są nawet cyfrowe dodatki i fanowskie mody, tryb solo, no i „kanapowy co-op”. Słowem, żaden miłośnik gier wideo nie powinien przejść obok Posiadłości Szaleństwa obojętnie.
Pierwszy raz zetknąłem się z Posiadłością Szaleństwa (Mansion of Madness) jakieś dziesięć lat temu. Wtedy jednak na rynku dostępna była wyłącznie jej pierwsza edycja, będąca w całości grą planszową. Zasady nie były proste, o wielu mechanikach trzeba było stale pamiętać, a do tego każda rozgrywka wymagała wyjęcia z pudełka, potasowania i posegregowania dziesiątek elementów. Nie można było grać też w pojedynkę - jedna osoba musiała zawsze pełnić rolę „mistrza gry”, który poruszał figurkami przeciwników. To nie moja bajka, ale i tak bawiłem się nieźle - w końcu to gra inspirowana prozą Lovecrafta, w której swego czasu obsesyjnie się zaczytywałem.
Ale jakiś czas później ukazała się druga, czyli obecna edycja Posiadłości Szaleństwa, wykorzystująca aplikację. Teraz, grając przez cały czas mamy przed sobą ekran, a na nim wirtualną planszę - taką samą, jak ta tekturowa, którą rozkładamy na stole. Nadal jest sporo fizycznych elementów, jak karty postaci, figurki, kilka rodzajów żetonów i oczywiście kości - na szczęście mniej niż w poprzedniej wersji. Aplikacja pełni tu rolę mistrza gry, który informuje o tym, co dzieje się wokół i wykonuje za nas masę uciążliwych, trudnych do spamiętania czynności. Służy też budowaniu atmosfery - z głośnika przygrywa nastrojowa muzyka, dochodzą odgłosy trzeszczących podłóg, zamykanych z hukiem drzwi, tajemniczych szeptów i - jakże by inaczej - potworów.
Na początku zabawy wybieramy jeden z dostępnych scenariuszy. W podstawowej wersji otrzymujemy dostęp do czterech, kolejne trzy możemy zakupić na Steamie (lub w sklepach mobilnych), a do pozostałych otrzymujemy dostęp, gdy kupimy fizyczne rozszerzenia. Łącznie możemy zgromadzić 22 scenariusze, o różnym poziomie trudności i czasie rozgrywki od 90 minut do nawet... 6 godzin. Wszystkie ponadto cechują się wysokim poziomem regrywalności - w niektórych scenariuszach plansza może wyglądać za każdym razem nieco inaczej, a rozwiązanie zagadki różnić się od tego z poprzedniego podejścia.
Ale nawet w mniej „zmiennych” scenariuszach rozgrywki nigdy nie wyglądają tak samo. Ogromne znaczenie ma to, jakimi postaciami będziemy grać i jakie bronie, artefakty czy zaklęcia uda nam się ich wyekwipować. Dodatkowo poziom trudności skaluje się w zależności od tego, w ile osób gramy - przekłada się to na przykład na obecność potężniejszych przeciwników lub większą liczbę „nieszczęśliwych wypadków”. Niemałą rolę odgrywa też czynnik losowy - o naszych działaniach nierzadko decydują bowiem rzuty kośćmi. Jednak im lepiej znamy zasady gry i orientujemy się w unikalnych zdolnościach postaci, tym więcej możliwości wpływania na rozgrywkę znajdujemy.
W zależności od scenariusza i przyjętej strategii zabawa jednym razem polegać może w głównej mierze na eksploracji, przeszukiwaniu, rozmowach z napotkanymi postaciami czy rozwiązywaniu zagadek logicznych, a innym razem skupiać się na przygotowywaniu lokacji do planowanej walki, a potem samych starciach. Historia nie musi się też skończyć zawsze w ten sam sposób. Są różne warianty zwycięstw i porażek, a gdy któryś z graczy „oszaleje”, domyślny cel historii przestaje go dotyczyć - gra może zmusić go wtedy, by sabotował inne postaci lub realizował zupełnie odmienne, sekretne zadanie.
W erze cyfrowych kopii gier wideo podwójnie doceniam też kolekcjonerski aspekt Posiadłości Szaleństwa. Część zabawy może i odbywa się w aplikacji, ale na półce piętrzą się prawdziwe pudełka, pełne pięknie zaprojektowanych i solidnie wykonanych elementów. Moja dziewczyna - znaczniej bardziej utalentowana ode mnie artystycznie - samodzielnie pomalowała natomiast figurki, które dumnie patrzą na nas z gablotki. Cała ta kolekcja, którą udało nam się zgromadzić, prezentuje się lepiej niż zawartość niejednej „edycji kolekcjonerskiej”.
I chociaż wielkim miłośnikiem rzucania kośćmi nie jestem, to łącznie spędziłem nad planszą Posiadłości Szaleństwa już blisko 150 godzin - to mniej więcej tyle, ile w Wiedźminie 3 i znacznie więcej niż w większości innych gier wideo. Czasem sam, czasem z dziewczyną, a innym razem z rodziną, z ludźmi z pracy czy inną ekipą. A jeśli ktoś uważa, że to nie jest gra wideo, tylko planszówka - zgoda, ale najlepsza na Steamie.