Tylko on może uratować Suicide Squad: Kill The Justice League
Bohater bez peleryny?
OPINIA | Udostępniony niedawno materiał z Suicide Squad: Kill The Justice League zdecydowanie nie spodobał się graczom. Powody do narzekań mają szczególnie ci, którzy mieli okazję zagrać w kultową trylogię Arkham i wiedzą na co stać brytyjskie studio Rocksteady. Skąd taki spadek formy? I czy jest nadzieja, że projekt nabierze jeszcze właściwych kolorów? Zdaje się, że wiele zależy od jednej osoby.
Z opublikowanego filmu wynika, że Suicide Squad idzie drogą Marvel’s Avengers, które po trzech latach walki o zainteresowanie graczy powoli odchodzi w zapomnienie. Ponownie mamy dostać grę w pełnej cenie wysokobudżetowej produkcji, która ma być wypełniona mikropłatnościami, battle-passami i innymi elementami agresywnej monetyzacji. Nic mi do tego, jak twórcy chcą zarabiać na swoim produkcie, ale ostatnie lata pokazały bardzo wyraźnie, że te pomysły są po prostu skazane na porażkę.
Ale wątpliwy model finansowy to jedno - Suicide Squad: Kill The Justice League prezentuje się fatalnie, co najlepiej podsumował redakcyjny kolega Daniel: Kapitan Boomerang biega z karabinem maszynowym i strzela do fioletowych kosmitów, z których wypadają kolorowe tarcze, podczas gdy King Shark zapewnia osłonę z miniguna, a Harley Quinn przemieszcza się po Metropolis równie sprawnie, co Spider-Man.
Jasne, po grze o grupie superzłoczyńców powinniśmy spodziewać się większej dynamiki i krzykliwszej wizji artystycznej, niż w produkcji o mrocznym człowieku-nietoperzu. Ale tu wygląda to po prostu źle i generycznie. Do tego część postaci porusza się w obcy dla nich sposób, co sugeruje, że górę wzięły potrzeby gameplayu lub nawet, że wykorzystano mechaniki pomyślane oryginalnie dla innych bohaterów.
I tu pojawia się pytanie, jak coś takiego mogło się wydarzyć w tak doświadczonym i cenionym studiu, jak Rocksteady. Odpowiedzi jest pewne wiele, ale część problemu leży chyba po stronie nas, graczy, bo mamy skłonność do patrzenia na zespoły deweloperskie, jak na indywidualnych twórców. Tymczasem praca w gamedevowej megakorporacji to nie to samo, co pisanie książki przez pojedynczego artystę. Co innego, gdy Stephenowi Kingowi powinie się noga i jedna powieść wyjdzie mu gorzej od poprzedniej. To wciąż ten sam pisarz, tylko w słabszej formie.
A Rocksteady to tylko nazwa, pod którą podpisać może się ktokolwiek. W ciągu 14 lat od wyjścia Arkham Asylum spora część pracowników odeszła z zespołu, a wśród nich główny scenarzysta Paul Crocker. Doszło też do poważnych zmian na szczycie - w zeszłym roku z Rocksteady pożegnali się Sefton Hill i Jamie Walker, współzałożyciele i szefowie studia. Pod znanym szyldem pracują więc już zupełnie inni ludzie, z innym doświadczeniem i odmiennymi pomysłami.
Ale w załodze pozostał ktoś, kto - jak sądzę - ma kompetencję i realne możliwości, by uratować długo oczekiwany Suicide Squad. David Hego, bo o nim mowa, był dyrektorem artystycznym przy trylogii o Batmanie, a więc jemu zawdzięczamy to, że cykl może pochwalić się ponadczasową, oryginalną wizją artystyczną. I zdaje się, że to jeden z nielicznych tak wysoko postawionych reprezentantów „starej gwardii”, którzy pamiętają czasy Arkham Asylum i nie uciekli z tonącego okrętu Rocksteady.
A niedawno ogłoszone przeniesienie premiery na luty 2024 napawa nadzieją, że krytyka graczy naprawdę dała twórcom do myślenia i decyzje podjęte najprawdopodobniej przez kierownictwo wydawnicze z Warnes Bros uda się jeszcze zawrócić. Tym bardziej, że Hego nie pozostał całkiem osamotniony po odejściu Hilla i Walkera - ci pozostawili fotel kierownika studia Nathanowi Burlowowi, który był starszym producentem przy dwóch pierwszych odsłonach trylogii.
A zanim skreślimy nadchodzącą produkcję, warto też przypomnieć sobie historie Fallouta 76 i No Man's Sky - gier, które udało się odratować i to nie na późnym etapie post-produkcji, w jakim jest teraz Suicide Squad, ale już po ich premierze. Jeśli im się udało, to i długo oczekiwana gra z uniwersum Arkham wciąż ma szansę okazać się sukcesem. Ale gdyby nie obecność Davida Hego, chyba sam bym w to nie uwierzył.