Udany powrót na fronty drugiej wojny światowej w Day of Infamy
Wrażenia z wczesnej wersji.
Pierwsze chwile na polu bitwy w Day of Infamy dają się we znaki, jeżeli jesteśmy przyzwyczajeni do zręcznościowych strzelanek. Nic dziwnego, bowiem gra powstała na bazie modyfikacji do wymagającej gry Insurgency.
Twórcy nie postawili jednak na totalny realizm i poziom autentyczności rodem z cyklu Arma. Otrzymujemy produkcję bardziej przystępną, ale jednocześnie wystawiającą na próbę naszą cierpliwość i każącą za zbyt beztroskie podejście i ryzykowne zagrania.
Można zginąć od jednego strzału - co zdarza się często, szczególnie na początku. Kiedy pędzimy w stronę celu i padamy na ziemię martwi, nie wiedząc nawet kto nas trafił, możemy poczuć się lekko poirytowani, ale to po prostu jeden z nieodłącznych elementów Day of Infamy.
Uczymy się na błędach, a przede wszystkim poznajemy mapy. Wiemy, gdzie możemy sobie pozwolić na sprint, gdzie lepiej powoli się czołgać, dostrzegamy najczęściej wykorzystywane przez wrogich strzelców pozycje, a szczególnie ważne jest odkrycie użyteczność granatów dymnych - w produkcjach typu Battlefield często niedocenianych i mniej istotnych.
Udane stworzenie zasłony dymnej dla zespołu i przeprowadzenie w efekcie grupki ludzi w stronę budynku zajętego przez wroga zawsze okazuje się satysfakcjonujące. Podobnie jak sprawne zaskoczenie przeciwników atakiem z flanki, czy celny strzał i trafienie z daleka.
By dobrze walczyć, musimy opanować odruch nagłego, agresywnego pociągania za spust, gdy tylko ujrzymy wroga. Trzeba przycelować, w przeciwnym razie spudłujemy i zapewne sami zginiemy - chyba że rywal stoi metr przed nami.
Mapy są raczej nieduże, rozmiarami przypominają najbardziej lokacje ze wspomnianego wcześniej Insurgency. Nie mamy więc rozległych, otwartych przestrzeni, zabrakło też miejsca na pojazdy. Twórcy postawili na starcia piechoty. Z uwagi na projekt plansz, nie odczuwamy jednak negatywnych skutków braku czołgów czy samolotów.
Zadbano o różnorodność teatrów wojny, co cieszy. Rywalizujemy w ośnieżonych górach, w lesie, w miasteczkach, a także na wybrzeżu Normandii. W tym aspekcie nie ma mowy o monotonii.
Wszystkie tryby rozgrywki - obecnie dostępne są trzy - polegają na przejmowaniu punktów kontrolnych. Czasem jedna drużyna zajmuje się tylko obroną, innym razem dwie przeprowadzają jednoczesną ofensywę na kilka neutralnych obszarów.
Najciekawszy jest tryb Offensive. Mapy są tu zaprojektowane z myślą o natarciu przeprowadzanym przez jedną stronę konfliktu - najczęściej to alianci muszą przeć do przodu, pod górę, by przepędzić żołnierzy Wehrmachtu. To właśnie w takim scenariuszu najczęściej dochodzi do ekscytujących, ale i stresujących sytuacji - tym bardziej, że atakujący są w gorszej pozycji. Wojna nie jest sprawiedliwa.
Różnorodność uzbrojenia jest wystarczająca jak na grę tego typu. Otrzymujemy podział na kilka klas, a każda dysponuje inną bronią palną. Mamy dostęp do tradycyjnych pistoletów maszynowych, jak MP40 czy Sten, czy też klasycznych karabinów typu Kar98k i Springfield, a inżynier zyskuje nawet miotacz ognia. Oficer może wezwać druzgoczący ostrzał artylerii, który może też zaszkodzić sojusznikom - jeśli zabraknie dobrej komunikacji w drużynie.
Wczesna wersja boryka się z problemami typowymi dla gier z Early Access. Optymalizacja nie jest jeszcze idealna, zdarzają się błędy i wyrzucanie do pulpitu. Kod sieciowy także wymaga dopracowania.
Gra z pewnością nie należy też do imponujących pod względem wizualnym. Żadne efekty czy tekstury nie zrobią na nas wrażenia, a raczej sprowokują pytanie: „Chwileczkę, czy to rok 2010?”.
Day of Infamy powinno zainteresować miłośników sieciowych strzelanek i drugowojennej otoczki. Trzeba się jednak pogodzić z faktem, że otrzymujemy - przynajmniej w obecnej wersji - nieco przestarzałą oprawę. Wymagająca rozgrywka wynagradza jednak brak pięknej grafiki.