Ukończyłem Elden Ring na najniższym poziomie trudności. Potem usunąłem wszystkie zapisy
Uff, to koniec. Bez spoilerów.
Elden Ring to pierwsza gra FromSoftware, która jest bardzo przystępna dla szerszego grona odbiorców. Oczywiście nie posiada opcji wyboru trudności, ale przy odrobinie wysiłku i chęci można sobie taki najniższy poziom stworzyć i ukończyć grę bez przesadnego cierpienia, a nawet z odpowiednią satysfakcją.
Adnotacja: w tekście nie ma spoilerów, dotyczących fabuły lub istotnych wydarzeń i miejsc ze świata gry.
Nigdy nie byłem wielkim fanem FromSoftware. Nie ukończyłem żadnej z ich gier. Owszem, dotarłem niemal do finału Sekiro, ale po drodze któryś z bossów był tak trudny, że po pięciu dniach prób, ostatecznie się poddałem i zrezygnowałem. Sporo czasu spędziłem też w remake’u Demon’s Souls. Liznąłem Dark Souls 3 i totalnie odbiłem się od Bloodborne, jakbym rozpędzony uderzył w materac przystawiony do ściany.
Od momentu ujawnienia Elden Ring, można powiedzieć, że od pierwszego wejrzenia, poczułem chemię i od razu wiedziałem, że tym razem będzie inaczej. Jak zawsze, wybrałem maga - takiego klasycznego, który skupia się wyłącznie na magii. To pierwszy krok, by obniżyć poziom trudności w długiej perspektywie grania, a samodzielne obniżenie poziomu trudności w takiej grze jak Elden Ring, to zabawa sama w sobie.
Poniżej jeden z moich ulubionych kanałów z Elden Ring:
Gdy zanurzam się w skomplikowane, wielowymiarowe gry, zaczynam z wielkim zaangażowaniem poszukiwać informacji, przeglądać poradniki (polecam opis przejścia, jak i cały poradnik Marcina - tytaniczna praca!), oglądać filmy na YouTube, odkrywać sztuczki, namierzać niezwykłe przedmioty i ciekawe miejsca, których nie mogę pominąć. Podobnie było w tym wypadku.
Zacząłem od lekkiego farmienia run. Znalazłem dobre miejsce i wielokrotnie je przechodziłem, aż doszedłem do dużej wprawy i niemalże perfekcji. Trzeba to lubić, a ja bardzo lubię, bo daje mi chwilę spokoju i relaksu. Gdy się nieco podniesie poziom postaci, rusza się na pierwszych bossów, ale jako mag trzeba być wyjątkowo ostrożnym, bo na początku jedno uderzenie kończy nasz żywot.
Warto od razu znaleźć przedmioty z dalszych etapów gry, które znacząco podniosą naszą skuteczność. Na wierzchowcu można ominąć praktycznie wszystkich wrogów po drodze i dotrzeć do wybranej lokacji. Ja zdobyłem meteorytowy kostur, który podniósł moc czarów. Był tak mocny, że używałem go niemal przez połowę gry. Namierzyłem również możliwie najmocniejsze i łatwo dostępne czary - niektóre były tak potężne, że używałem ich nawet w finałowej walce (wręcz uratowały mi skórę).
Są też nasze cudowne duchy, które przywołujemy w trakcie trudnych walk. Mój - nazwałem go „Takeuchi” i rozwijałem sukcesywnie aż do najwyższego poziomu - okazał się fenomenalnym wsparciem: skakał jak skoczek narciarski i obrabiał wrogów tak, że czapki z głów. Na marginesie: spędziłem kilka godzin, by zdobyć „Takeuchiego” - trzeba było go najpierw pokonać w pewnym nieprzyjemnym więzieniu.
Wiele wspaniałych miejsc i niezwykłych przedmiotów pominąłbym, gdyby nie cudowni gracze, którzy to wszystko odkrywają i dzielą się wiedzą. Weźmy chociażby sztylet, którego alternatywnym „ciosem” był unik poprzez chwilowe zniknięcie mojej bohaterki - wyposażony w kostur i ten sztylet, robiłem niezwykłe rzeczy, wręcz bawiąc się z niektórymi bossami w ciuciu-babkę.
A propos bossów. Tu nie ma zmiłuj. Na część znajdowałem sztuczki sam lub w Internecie, ale z wieloma trzeba się tak czy owak namęczyć. Dość powiedzieć, że finałową walkę toczyłem - z przerwami na farmienie i znalezienie jeszcze jednego ważnego przedmiotu - przez cztery dni, w tym jeden cały weekend.
Ktoś powie, to wszystko droga na skróty. Dla mnie to jednak jedyny sens grania w takie gry i cała przyjemność z ich odkrywania. Elden Ring to jedna z najpiękniejszych i najciekawszych gier ostatniej dekady - nigdzie indziej nie widziałem tak fenomenalnie zaprojektowanych, monumentalnych lokacji, nie spotkałem tak ciekawych przeciwników i nie bawiłem się tak dobrze, jako sprytny-dopompowany czarodziej. Było warto!
Tymczasem zaraz po ostatnim starciu i obejrzeniu końcowej sceny, przypomniało mi się, że mam na mapie zaznaczone dwa-trzy miejsca, gdzie byli kiedyś bossowie za silni na mnie i teraz mogę tam wrócić. Wiem też, ze przeoczyłem niektórych bossów opcjonalnych, a na YouTube widziałem intrygujące miejsce, do którego nie dotarłem. To kusząca perspektywa…
Może to zabrzmi zabawnie, ale właśnie w tym momencie szybko wyszedłem z gry i dokonałem rzeczy absolutnie karygodnej: skasowałem stany zapisów i odinstalowałem tytuł. Myśl, że mogę kontynuować podróż, a być może rozpocząć przygodę od nowa, tym razem jako wojownik z mieczem i tarczą, i znów się zapomnieć na dziesiątki i setki godzin, wręcz mnie zmroziła. Dla mnie to koniec. Czy definitywny, nie wiem. Teraz potrzebuję odpoczynku.