Usuwam Assassin's Creed Valhalla z dysku. Ta seria musi się zmienić
8400 zabójstw na koncie.
Jeszcze niedawno łudziłem się, że wrócę do Assassin’s Creed Valhalla i wreszcie ukończę tę grę. Próbowałem już kilkukrotnie, ponownie instalując ją po usunięciu z dysku. Nadszedł jednak czas, by przestać się oszukiwać. Tym tekstem przyznaję przed innymi - ale także przed sobą samym - że Valhalla mnie pokonała. Uważam jednak, że nie we mnie jest problem.
Już ledwo pamiętam fascynację, którą czułem po zagraniu w Origins, pierwszą część antycznej trylogii. To był autentyczny powiew świeżości, wreszcie odważne i udane zmiany: przejście nieco w kierunku RPG, nacisk na kolekcjonowanie wyposażenia, a przede wszystkim zachwycający Egipt. Byłem tak oczarowany nowym kierunkiem serii, że ukończyłem wszystkie dodatki do Origins.
A potem przyszło Odyssey. Niby wciąż dobre, ale z mniej czarującym światem, a do tego mapą mocniej naszpikowaną aktywnościami, które nie dawały frajdy, jak misjami typu „przynieś, podaj, pozamiataj”. Urok znany z Origins gdzieś uciekł i po zagraniu we wszystkie DLC do poprzedniej części, nie było mi nawet żal porzucić grę w środku fabuły.
Valhalla podratowała nieco sytuację, bo Ubisoft zmienił podejście do zadań pobocznych. Były całkiem ciekawe, a przede wszystkim krótkie i rozgrywane na niewielkiej przestrzeni, a więc niewymagające zbyt dużo biegania. Jednak nawet to nie było lekarstwem na główny zarzut, który mam do tej gry - i serii w ogóle. Moje statystyki w trylogii przedstawiają się następująco:
- W Origins zabiłem 3006 wrogów i dokonałem 625 skrytobójstw;
- W Odyssey zabiłem 1498 wrogów i dokonałem 315 skrytobójstw;
- W Valhalli zabiłem 3875 wrogów i dokonałem 488 skrytobójstw.
Daje to łącznie 8379 zabójstw i 1428 skrytobójstw. Walki mam tak po dziurki w nosie, że sama myśl o powrocie do misji, w których zabija się po 30 osób, przyprawia mnie o mdłości. Te gry mają po prostu za dużo przeciwników do pokonania, a że każda większa walka trwa co najmniej kilka minut, to i cała gra niemiłosiernie się przeciąga. Czy gdyby podzielić liczbę wrogów przez trzy, nie otrzymalibyśmy bardziej skondensowanego, mniej nużącego doświadczenia?
Być może przetrwałbym dłużej, gdyby walka w trylogii nie była tak do bólu krzykliwa, przerysowana, a jednocześnie pozbawiona ciężaru. Przypomina raczej sceny z anime typu shonen czy koreańskich MMO, odrzucając jakikolwiek cień realizmu. Nie czuję się poważnie traktowany przez Ubisoft, kiedy Kassandra wykopuje przeciwnika na kilkanaście metrów, a z topora Eivor błyskają kolorowe światełka przy mocniejszych atakach. O systemach walki w częściach wydanych przed antyczną trylogią można mówić różne rzeczy, ale przynajmniej starcia wyglądały względnie prawdziwie, a na ekranie rzadziej widzieliśmy więcej niż kilku przeciwników.
Muszę tu zaznaczyć, że jestem całkowicie wyczerpany walką pomimo obniżania poziomu trudności Valhalli do absolutnego minimum. Zrobiłem to mniej więcej w połowie przygody z grą, żeby paski wrogów wyczerpywały się szybciej. Teraz nie wyobrażam już sobie grania na normalnym czy nawet - olaboga - wysokim poziomie. Wyzwanie to nic złego, ale przy tak kuriozalnie wysokiej liczbie wrogów, wydłużanie walki to bardziej wyzwanie dla psychiki.
Myślałem, że remedium na znużenie Valhallą będą kolejne dodatki, ale co z tego, że oferują całkiem ciekawie lokacje, skoro jednocześnie ponownie zapraszają do walki, na widok której przewracam oczami. Zmieniają się tylko modele postaci wrogów, co nie pomaga.
Nie wiem, co planuje Ubisoft w kontekście kolejnych odsłon Assassin’s Creed, ale trzymam kciuki, żeby walka była na tyle znośna, by dało się ją oglądać przez wiele godzin - bo nie sądzę, by zrezygnowano z iście absurdalnej liczby wrogów do pokonania. Tymczasem ja żegnam już Valhallę i odinstalowuję ją z dysku na dobre.