Recenzja „Wiedźmin: Rodowód krwi” - tak fatalny, że aż beznadziejny
Szkoda marki.
Na Netflixie pojawił się pierwszy sezon długo wyczekiwanej produkcji na podstawie uniwersum stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego. Serial „Wiedźmin” od ponad roku zmaga się z falą krytyki i nieprzychylnymi opiniami. Niestety, „Wiedźmin: Rodowód krwi” jest jeszcze gorszy.
Historia, którą chcieli opowiedzieć twórcy „Wiedźmina: Rodowód krwi” nie opiera się na konkretnej książce Andrzeja Sapkowskiego, ale jest samodzielnym projektem scenarzystów. Powstała na bazie uniwersum stworzonego przez pisarza i prezentuje między innymi wydarzenia związane z Koniunkcją Sfer, która miała miejsce 1200 lat przed wydarzeniami z serialowego „Wiedźmina”. W zaledwie czterech odcinkach dowiadujemy się, jakie były przyczyny zderzenia światów, a także poznajemy losy pierwszego zabójcy potworów.
W serialu jest także przedstawiona walka o władzę w Imperium. W wyniku podstępu pełną kontrolę przejął mag Balor (Lenny Henry), a królową została Merwyn (Mirren Mack). W geście sprzeciwu wobec takiego stanu rzeczy powstaje nieformalna grupa wygnańców, składająca się z dzielnych wojowników: Fjall (Laurence O'Fuarain), Callan (Huw Novelli), Elile (Sophia Brown), Scian (Michelle Yeoh) oraz Meldof (Francesca Mills). Każde z nich chce przywrócić ład na Kontynencie i ma własne motywacje.
Fabuła serialu jest banalnie prosta, a mimo to sposób przedstawiania historii jest karygodny. Całość wygląda jakby powstała kilka dni przed premierą. Nie wszystkie sceny są poukładane pod względem chronologicznym, nie następuje jasne nakreślenie granic świata, a przedstawione wydarzenia nie stanowią spójnego obrazu. Jest tu tyle błędów, że wyszukiwanie pojedynczych wpadek nie ma większego sensu. To przykład scenopisarstwa na żenująco niskim poziomie.
W „Wiedźminie” jest wiele wątków, ale odnoszę wrażenie, że zostały wrzucone do serialu tylko po to, aby bohaterowie mieli pretekst do rozmowy. Niektóre postaci pojawiają się w jednej scenie, po czym przepadają bez żadnego objaśnienia ich dalszych losów. Scenariusz jest pozbawiony ciekawej treści, a jego zawartość została sprowadzona do niezwykle nudnej i jednowymiarowej historii.
Tworzenie świata przedstawionego jest zawsze ogromnym wyzwaniem dla reżyserów filmów i seriali, a zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z uniwersum obecnym już w kulturze, na przykład w książkach lub grach. „Wiedźmin: Rodowód krwi” nie odtwarza świata stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego, ale kreuje coś, co w wizji showrunnerów ma nawiązywać do sagi o wiedźminie. Autorska wizja miała być nawet lepszą wersją książek Sapkowskiego. Efekt jest jednak beznadziejny. Showrunnerzy nie mają nic wartościowego do przekazania w swoich serialach.
Elfy nie wyglądają jak elfy, krasnoludy nie wyglądają jak krasnoludy, a do tego myślę, że świat nie jest zbyt autentyczny. Wyraźnym problemem jest też choreografia i scenografia. Cały rynsztunek bojowy, miecze, tarcze i zbroje wyglądają tak, jakby zostały zrobione z plastiku. Szaty i nakrycia głowy, w które ubrani są bohaterowie, wyglądają czasami komicznie. Pod tym względem - wybaczcie porównanie - serialowi Netflixa bliżej do „Korony królów” niż do poważnych produkcji. Sceny walki wyraźnie różnią się od tych z pierwszego sezonu „Wiedźmina” – tam dynamiczne i widowiskowe, a tu powolne i nudne.
Większość widzów ma już wyrobioną opinię na temat showrunnerki „Wiedźmina”, czyli Lauren Schmidt Hissrich. Poznaliśmy jej skandaliczne wypowiedzi w mediach i bezkrytyczne podejście do swojej pracy. Declan de Barra, który jest odpowiedzialny za powstanie tego serialu, podziela jednak wizję Hissrich.
Tym samym wpisuje się on w poczet kiepskich reżyserów o niewielkim doświadczeniu, którzy otrzymali bardzo trudne zadanie polegające na odtworzeniu dobrze znanego fanom uniwersum. „Wiedźmin: Rodowód krwi” jest przykładem nieumiejętnego i żenującego niezrozumienia materii, którą zajmują się showrunnerzy tacy jak Hissrich czy de Barra.
Według mnie „Wiedźmin: Rodowód krwi” jest także policzkiem wymierzonym w stronę fanów książek Sapkowskiego. Twórcy nie potraktowali widza poważnie, ale zaproponowali nieskończoną, niekompletną i pod każdym względem nieudaną produkcję w nadziei, że zarobi ogromne pieniądze i przyciągnie widzów.
Efekt – jak sądzę – będzie odwrotny. Po obejrzeniu tego serialu (a raczej miniserialu) wiele osób pomyśli, że więcej oglądać już nie mogą. Pod znakiem zapytania stoi przyszłość „Wiedźmina” w wydaniu Netflixa, bo – jak wiadomo – po trzecim sezonie odchodzi także Henry Cavill, czyli najlepszy dotychczas punkt całej produkcji i chyba ostatnia osoba z całej ekipy filmowej, która jest realnie zainteresowana uniwersum Sapkowskiego.
Czy ten serial jest rozczarowaniem? Można być rozczarowany czymś, z czym wiążemy pewne nadzieje. A ja nie spodziewałem się, że zobaczę coś, co będzie się wyraźnie różniło na przykład od drugiego sezonu „Wiedźmina”. Potencjał związany z adaptacją powieści Sapkowskiego albo tworzenia produkcji na ich podstawie został całkowicie zmarnowany. Polecam omijać serial „Wiedźmin: Rodowód krwi” szerokim łukiem, nawet jeśli jesteście ciekawi, „jak wyszło”. Wyszło bardzo źle. Oglądanie tej produkcji to mordęga i strata czasu!
Ocena: 1/10
Premiera w Polsce: 25.12.2022 - Gdzie obejrzeć: Netflix - Liczba odcinków (1 sezon) 4 (60 min) - Rodzaj: fantasy - Reżyseria: Declan de Barra - Występują: Sophia Brown, Laurence O'Fuarain , Mirren Mack, Jacob Collins-Levy, Joey Batey, Zach Wyatt, Lizzie Annis, Huw Novelli, Francesca Mills, Amy Murray, Minnie Driver, Michelle Yeoh, Lenny Henry, Dylan Moran