Skip to main content

Wokół Far Cry 5, czyli lepiej zrozumieć Amerykę

Sekty, fałszywi prorocy i poszukiwanie samego siebie.

Premiera Far Cry 5 już jutro. Pierwszy raz w historii cyklu miejscem akcji gry będą Stany Zjednoczone, a ściślej mówiąc fikcyjne hrabstwo Hope w wyludnionej, leżącej na dalekiej północy Montanie.

Z pewnością umiejscowienie wydarzeń najnowszej odsłony jest nietypowe i odważne. Równie nietuzinkowo prezentuje się tematyka gry. Oś fabularna kręci się bowiem wokół fanatycznego kultu religijnego o nazwie Projekt u Bram Edenu, któremu przewodzi charyzmatyczny i sadystyczny przywódca Joseph Seed. Zadaniem gracza będzie oczywiście walka z apodyktycznym liderem i ostateczne zniszczenie jego przestępczej organizacji.

Antyamerykańskie treści?

Jak nietrudno się domyślić, najnowsza produkcja Ubisoftu już zdążyła wywołać kontrowersje, zwłaszcza po drugiej stronie Atlantyku. Twórcom gry zarzuca się antyamerykańskie treści, a głosy krytyki akcentuje głównie fakt, że w grze masowo zabija się obywateli USA, co może stworzyć niebezpieczny precedens dla rynku gier i stać się zarzewiem kolejnego politycznego sporu.

Cicha i spokojna Montana - perfekcyjne miejsce?

To nie pierwsza taka sytuacja w świecie gier wideo. W 2013 roku podobne oskarżenia kierowano pod adresem Kena Levine'a i pozostałych autorów Bioshock Infinite. Gra znalazła się na cenzurowanym, bo poruszała niewygodne wydarzenia z amerykańskiej historii oraz tematy tabu, takie jak chrześcijaństwo ewangeliczne, bigoteria, purytańskie wartości i segregacja rasowa.

Sprawa jednak szybko przycichła, a zespołowi Irrational Games wszystko uszło na sucho. Stało się tak pewnie dlatego, że historia Bioshock Infinite została osadzona w fikcyjnym, latającym mieście, jedynie inspirowanym prawdziwą Ameryką. W przypadku Far Cry'a 5 taka linia obrony nie będzie możliwa - miejscem akcji jest Montana, a fabuła gry nie ucieka od bezpośrednich analogii i uderza ze znacznie większą mocą we wrażliwe dla amerykańskiej społeczności punkty.

Czy twórcy Far Cry 5 okażą się na tyle odważni, jak niegdyś autorzy Bioshock Infinite?

To nie przypadek, że w Stanach Zjednoczonych produkcje krytykujące konserwatywne wartości w wielu kręgach wzbudzają społeczną niechęć. Teoretycznie wolność słowa i ekspresji artystycznej w USA jest nieograniczona - takie prawo gwarantuje pierwsza poprawka do Konstytucji. W rzeczywistości jednak swobodę wypowiedzi ogranicza pewien rodzaj obywatelskiej presji - w końcu nawet wspomniany już Levine wycofał się z najbardziej kontrowersyjnych pomysłów. Tworząc cokolwiek w USA, mimo gwarancji prawnych, zawsze trzeba przebić się jeszcze przez barierę akceptacji społecznej. Żeby jednak lepiej zrozumieć to zjawisko, musimy nieco sięgnąć do historii.

Amerykański kocioł

Stany Zjednoczone są krajem o ogromnym zróżnicowaniu wierzeń i praktyk religijnych, co wynika przede wszystkim z wielokulturowego pochodzenia imigrantów. Byli to głównie Anglicy, Irlandczycy, Niemcy, Włosi i Polacy, czyli ludzie przynależni do różnych Kościołów i tradycji kulturowych. Nie możemy zapomnieć również o milionach niewolników z Afryki, których wierzenia odcisnęły ogromne piętno na amerykańskim chrześcijaństwie. Religie w USA rodziły się też na miejscu, już po przybyciu na kontynent. Przykładem może być Voodoo, które powstało z wymieszania tradycyjnych wierzeń zachodnioafrykańskich z elementami katolicyzmu. W konsekwencji Stany Zjednoczone stały się najbardziej religijnie zróżnicowanym krajem świata, a wierzenia zyskały status dóbr narodowych.

Najliczniejszą grupą, bo stanowiącą ponad połowę społeczeństwa, są protestanci, mający największy wpływ na strukturę religijną kraju. W ich szeregach znajdziemy mnóstwo Kościołów - są tu baptyści, metodyści, luteranie, zielonoświątkowcy, anglikanie, prezbiterianie i kilkadziesiąt innych wspólnot - to prawdziwy tygiel religijno-światopoglądowy.

Dopiero na drugim miejscu znajdują się katolicy, którzy stanowią niecałe 24 procent obywateli. W USA funkcjonują również mormoni, którzy wierzą, że Chrystus po zmartwychwstaniu objawił się Indianom. Jeszcze inną charakterystyczną wspólnotą religijną są amisze, którzy żyją tak, jak pierwsi osadnicy - bez prądu i wszelkich współczesnych udogodnień.

Fałszywi prorocy

Z jakiegoś powodu Amerykanie stali się najbardziej religijnym narodem na Ziemi - liczba wierzeń i wspólnot wyznaniowych w USA idzie w setki. Z czasem okazało się jednak, że nawet i to już nie wystarcza. Na podatnym, niezwykle wrażliwym duchowo gruncie, niczym grzyby po deszczu, zaczęły wyrastać pseudo-kościoły prowadzone przez fałszywych proroków i szemranych duszpasterzy. Ci niezwykle charyzmatyczni i inteligentni ludzie szybko zorientowali się, że religia może być potężnym narzędziem wpływu i manipulacji.

Członkowie Świątyni Ludu - San Francisco, styczeń 1977 roku (Fot. https://en.wikipedia.org/wiki/Jim_Jones)

Za pomocą rozmaitych technik psychologicznego odziaływania i nierzadko narkotyków, powołując się na Biblię i zakłamując jej pierwotne znaczenie, zatruwali ludzkie umysły i wciągali w swoje sidła kolejne rzesze ludzi oraz ich pieniądze. Tak powstawały fanatyczne kulty religijne, które w Stanach Zjednoczonych rozrosły się do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów. Dość powiedzieć, że 90 procent sekt na świecie pochodzi właśnie z USA lub ma tam swoje siedziby. Biorąc to pod uwagę, pojawienie się na rynku gry komputerowej inspirowanej tak ważnym aspektem amerykańskiej rzeczywistości nie wydaje się już dziwne.

W Stanach Zjednoczonych istnieje, bądź istniało, mnóstwo stowarzyszeń religijnych i fanatycznych kultów. Do najważniejszych możemy zaliczyć choćby Świątynię Słońca. Jednak żadna z nich nie przypomina tak bardzo wirtualnej sekty z gry Ubisoftu, jak założona w 1956 roku Świątynia Ludu. Ta niezwykle potężna organizacja w szczytowym okresie swojej popularności miała 30 tysięcy wyznawców i 15 milionów dolarów na koncie.

Zobacz: Far Cry 5 - Poradnik, Solucja

Właśnie z tą sektą wiąże się jedna z najciemniejszych kart z historii Stanów Zjednoczonych. 18 listopada 1978 roku ponad 900 amerykańskich obywateli popełniło masowe samobójstwo wokół głównej siedziby wspólnoty w Gujanie. Jedną trzecią z nich stanowiły dzieci. Była to największa zbiorowa samozagłada w historii świata, choć w przypadku dzieci trudno oczywiście mówić o świadomej decyzji. Do czasu zamachów z 11 września 2001 roku wydarzenie to stanowiło największą masakrę w historii Stanów Zjednoczonych.

Hipnotyzujące kazania

Przywódcą Świątyni Ludu był James Warren Jones, przebojowy lider, który wydaje się niemal idealnym wzorcem na postać głównego antagonisty z gry Far Cry 5. Jones nie miał wykształcenia, za to mógł się pochwalić ogromną charyzmą i darem przekonywania. W młodości pochłaniał lektury Marksa, Lenina, Hitlera i Gandhiego, fascynowały go osoby potrafiące uwodzić miliony.

Jim Jones (Fot. https://en.wikipedia.org/wiki/Jim_Jones)

Swój własny Kościół założył w wieku zaledwie 24 lat. Jego wspólnocie przyświecała głównie idea równości rasowej, trzy czwarte jej członków stanowili Afroamerykanie. Pod pozorem działalności charytatywnej zbierał fundusze dla swojej grupy. Tak umiejętnie obracał pieniędzmi, że błyskawicznie stał się bogaczem. Na spotkania z tym charyzmatycznym kaznodzieją ciągnęły dzikie tłumy, wszyscy wierzyli w jego uzdrawiającą moc.

W 1964 roku Jim Jones przeniósł swoją organizację do Kalifornii, gdzie święciła największe triumfy. Dzięki ogromnym pieniądzom, znajomościom i wpływom, korumpował urzędników, policję i sędziów. W międzyczasie doszedł do perfekcji w sztuce oratorskiej. Jego kazania hipnotyzowały. Na spotkania z wielebnym przychodzili przedstawiciele wszystkich ras i klas społecznych, zarówno bezdomni bez grosza przy duszy, jak i bogacze szukający nowej drogi życia. Świątynia Ludu zyskała status religii, co pozwoliło jej nie płacić podatków. Zarówno urząd skarbowy, jak i władze krajowe miały bardzo niewielkie możliwości kontroli pęczniejącej szybko sekty. W pewnym momencie popularny Jim stał się tak potężny, że wpływał nawet na wyniki wyborów. Każdy musiał się z nim liczyć.

Na pierwszy rzut oka wszystko lśniło, a wielebny Jones wydawał się aniołem - budował sierocińce, stołówki i domy starców. Załatwiał także bezpłatne badania lekarskie, wspierał materialnie rodziny zabitych stróżów prawa. Za fasadą miłosierdzia czaił się jednak mrok - wymuszanie pieniędzy, znęcanie się fizyczne i psychiczne, wykorzystywanie seksualne.

Okres prosperity dla Świątyni Ludu skończył się w połowie lat 70., kiedy zbrodnie Charlesa Mansona wstrząsnęły opinią publiczną i kazały władzom zwrócić większą uwagę na problem sekt. Organizacja Jonesa znalazła się pod lupą prasy i FBI. Kaznodzieja musiał uciekać - wraz ze swoją wspólnotą ewakuował się do Gujany w Ameryce Południowej, gdzie na kupionych za grosze terenach w dżungli zbudował niedostępną dla świata osadę Jonestown.

Pierwszy kościół Jima Jonesa (Fot. https://en.wikipedia.org/wiki/Peoples_Temple)

Obozowisko w dżungli stało się główną siedzibą jego sekty i niewolniczym domem dla prawie tysiąca znajdujących się w nim wyznawców. Jones, wykorzystując swoje koneksje, szmuglował do obozu broń i narkotyki, a wszystkiego pilnowali uzbrojeni strażnicy. Pozornie osada wyglądała jak wesoła wioska z bajki Disneya. W rzeczywistości mieszkańców Jonestown zmuszano do katorżniczej pracy w równikowym upale, ludzie cierpieli z głodu i wycieńczenia.

Kiedy prawda wyszła na jaw, świat Jonesa rozpadł się, jak domek z kart. To pchnęło go do szalonego czynu - wszystkich członków zgromadzenia zmusił do wypicia soku z cyjankiem potasu, a sam strzelił sobie w głowę, choć nie ma pewności, czy ktoś mu w tym nie pomógł. Tragiczna historia Świątyni Ludu do dziś stanowi największą przestrogę dla Amerykanów szukających duchowego rozwoju.

Pragnienie duchowości

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, czemu akurat Stany Zjednoczone stały się kolebką fanatycznych wspólnot wyznaniowych. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest zapewne kilka. Część antropologów wskazuje na kwestie dziedziczne - Amerykanie są głównie potomkami mocno wierzących protestantów, którzy kilkaset lat temu rzucili wszystko, by budować nowe życie za oceanem. To wymagało ogromnej odwagi i silnej potrzeby odnalezienia Boga.

Pierwsi osadnicy często byli z jakichś powodów skłóceni z europejskimi władzami kościelnymi. Mamy tu zatem do czynienia z ludźmi głęboko wierzącymi, ale niepokornymi, szukającymi własnej ścieżki duchowego rozwoju.

Inną przyczyną może być fizyczne i duchowe oderwanie od Europy, która przecież tak poważnych problemów z fanatyzmem religijnym nigdy nie miała. Już sama obecność ośrodków władzy kościelnej na Starym Kontynencie nie pozwalała wiernym za bardzo „bujać w obłokach”. Po okresie Reformacji nie było tutaj za dużo miejsca na nowe ruchy religijne.

Tymczasem Amerykanie byli pozbawieni silnej instytucji kościelnej, która trzymałaby religijność społeczeństwa w pewnych ryzach. Genetycznie zakorzenione pragnienie duchowości w połączeniu z brakiem ośrodków kontroli religijnej stworzyło idealne warunki dla fanatycznych ruchów wyznaniowych. Konsekwencje tych następstw widzimy do dziś.

Zobacz także