Zagrałem w jedno z „najgorszych” Call of Duty. Teraz to moja ulubiona kampania w serii
Niedoceniana perełka.
OPINIA | Niedawno zdałem sobie sprawę, że pomimo sympatii do serii Call of Duty, wciąż nie zagrałem w Infinite Warfare z 2016 roku. Mając w pamięci nieprzychylne opinie fanów i jeden z najgorzej ocenianych trailerów gier w historii YouTube uznałem, że tytuł ten nie jest godny uwagi. Jak się okazało, był to błąd, który po latach właśnie udało mi się naprawić.
W 2016 roku chyba nic nie zachęcało mnie do sięgnięcia po nadchodzące wtedy Call of Duty: Infinite Warfare. Przed jesienną gorączką premier do sieci trafił efektowny trailer nadchodzącego Battelfielda 1, który w rytmie znanego utworu prezentował nam koszmar I wojny światowej - konfliktu tak samo krwawego, co z perspektywy graczy „egzotycznego”, bo regularnie przez deweloperów pomijanego. Mimo to gra trafiła na podatny grunt, bo realia historyczne to coś, co fani strzelanek uwielbiają.
Nie dziwi zatem to, że w obliczu takiego konkurenta osadzona w kosmicznych realiach propozycja od Activision budziła jedynie uśmiech politowania. Takie odczucia towarzyszyły również mi - no bo jak porównywać klasyczne pierwszowojenne czołgi do statków rodem z Gwiezdnych Wojen? Poza tym dramat wojny nijak ma się do laserów czy bitew na orbicie Saturna…
Nikt już nie pamięta o tej odsłonie Call of Duty
Gdy postanowiłem wrócić do kilku wybranych odsłon serii Call of Duty po latach, uznałem, że dobrze byłoby ukończyć owiane złą sławą Infinite Warfare. Moim głównym celem było odhaczenie tej pozycji tak, by nie zaprzątać sobie nią więcej głowy. Kampania fabularna przywitała mnie gdzieś na powierzchni szalenie mroźnego obiektu w kosmosie. Widok znajomy, bo już kilka razy próbowałem zmierzyć się z Infinite Warfare, ale nigdy nie dawałem rady dobrnąć dalej niż do końca swoistego prologu.
Dość szybko zrozumiałem, z jak świetnej gry rezygnowałem na przestrzeni ostatnich lat. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że to najodważniej zaprojektowane doświadczenie dla jednego gracza w historii serii. Z jednej strony mamy wartką akcję i wyrazistych bohaterów, z drugiej jednak jest w tym wszystkim duże pole pozostawione na samodzielne kierowanie przebiegiem kampanii przez gracza. Ale zaraz, dowolność w tak liniowej grze?
Właśnie w tym tkwi jeden z najlepszych elementów kosmicznego Call of Duty. Chociaż misje cechowała liniowość, to szereg działań podejmowaliśmy z pulpitu na mostku kapitańskim. Możliwość przypuszczenia szturmu na wrogą bazę lub skorzystanie z myśliwca celem osłabienia jego obrony to coś, co dodawało skostniałej co nieco serii wiele świeżości. Zresztą same walki w przestrzeni kosmicznej opracowano wzorowo. Potyczki w przestrzeni kosmicznej stanowić miały przyjemną odskocznię od biegania z karabinem i plan się powiódł.
Tu wszystko jest inne - i za to uwielbiam Inifnite Warfare
Główni bohaterowie w cyklu Call of Duty, nad którymi gracz przejmował kontrolę, nigdy nie byli jakoś szczególnie wyrazistymi postaciami. Fani podserii Black Ops z pewnością hucznie wykrzyczą nazwisko Masona, jednak nie oszukujmy się - to nigdy nie był bohater prawdziwie pierwszoplanowy. Zupełnie inaczej sprawy fabularne mają się w Infinite Warfare. Główny bohater, czyli Nick Reyes nie tylko jest świadkiem wydarzeń, ale i czynnie bierze w nich udział, wielokrotnie dając popis swojego charakteru czy to na polu walki, czy w dyskusji.
Co najlepsze, poziom trzyma też reszta bohaterów, w tym genialnie przemyślany robot E3N Ethan, raz po raz raczący nas dość zabawnymi żartami, ale zawsze będący w gotowości, aby rzucić się w wir misji. Tych w Inifnite Warfare jest całkiem sporo, ale nie dłużą się - fabularna jatka przeplatana pobocznymi zadaniami została zbalansowana wyśmienicie. Nawet z perspektywy najnowszych, dobrych od strony fabularnej odsłon, omawiany tytuł sprzed lat pozycjonuje się niezwykle wysoko. Może gracze nie byli gotowi na coś… wyraźnie lepszego?
Ta gra została potraktowana niesprawiedliwie, a winne są kosmiczne realia
Z moich wrażeń można wywnioskować, że w 2016 roku fani otrzymali produkt jak najbardziej pasujący do rodziny Call of Duty, jednak mocno wyróżniający się na jej tle. W rzeczy samej Inifnite Warfare jest odmienne, często zwalniające tempo, ale nieustannie trzymające w napięciu. Podczas rozgrywki do przodu pchała mnie nie tylko chęć ujrzenia kolejnych lokacji, ale i ludzka ciekawość dotycząca losów bohaterów i ich misji - postacie nie są nam tu obojętne.
Skąd zatem tak chłodne przyjęcie Call of Duty: Infinite Warfare zaraz po premierze? Graczom na pewno nie w smak było „kosmiczne” umiejscowienie akcji. Choć ta raz po raz zahacza o Ziemię, to większość czasu spędzany w przestrzeni kosmicznej. Futurystyczny klimat może się podobać, ale walka z wydanym wówczas pierwszowojennym Battlefieldem była raczej skazana na porażkę. To jednak nie koniec problemów - wszak nie ma mowy o tytule idealnym. Swoje grzechy miał również słabo zbalansowany tryb multiplayer.
O ile wielowektorowe poruszanie się po mapach i sprytne gadżety bardzo dobrze pasowały do trybu dla pojedynczego gracza, tak w starciach sieciowych nie sprawdzały się dobrze lub psuły rozgrywkę. Część graczy dość szybko zrezygnowała z rozgrywki, przez co serwery zaczęły świecić pustkami.
Ostatecznie po latach należy docenić kierunek, który twórcy obrali przy okazji Infinite Warfare. Gracze zyskali wówczas możliwość przeżycia przygody, jakiej w serii Call of Duty nigdy wcześniej nie było - odważniejszej od strony gameplayu i historii, stawiającej rozgrywkę na równi z filmowością i interesującymi losami bohaterów. Z perspektywy czasu dziwi mnie tak mieszany odbiór gry. Sama kampania jest warta poznania, nawet po latach.