Wsiąknąłem w Star Wars Outlaws, ale to jeszcze nie recenzja. Na razie dzielę się wrażeniami
W oczekiwaniu na przełom.
Ważnym punktem kampanii marketingowej Star Wars Outlaws było uświadomienie graczy, że nie powinni liczyć na grę o skali podobnej do ostatnich odsłon Assassin’s Creed. Moją kosmiczną przygodę zacząłem już kilka dni temu, dlatego mogę tę kwestię doprecyzować: Outlaws faktycznie nie przygniata ani ilością zawartości, ani rozmiarem lokacji, ale wciąż jest sporą grą. Jako że doświadczenie jej w pełni będzie wymagało jeszcze trochę czasu, w tym krótszym tekście opowiem o tym, co przez kilkanaście godzin grania polubiłem, a na co kręciłem nosem.
Przeważają niestety elementy z tej drugiej kategorii, dlatego tym bardziej liczę na to, że w ciągu kolejnych godzin Star Wars Outlaws zaskoczy mnie jeszcze jakimś zwrotem akcji lub bombą innowacji w rozgrywce. Na razie odnoszę bowiem wrażenie, jakbym cofnął się do 2017 roku i po raz pierwszy grał w Horizon: Zero Dawn - tylko że tutaj mechaniczne bestie zastąpiono statkami kosmicznymi, a główną bohaterkę okradziono z uroku. Brzmi to całkiem zabawnie, jeśli pomyślimy, że jeszcze 7 lat temu to dzieło studia Guerrilla Games obrywało za widoczne inspiracje grami Ubisoftu.
Muszę jednak przyznać, że fabułę Outlaws zaprojektowano w cwany sposób: awanturniczą protagonistkę Kay Vess poznajemy w chwili, gdy decyduje się okraść największą szychę w mieście, a nawet i całej planecie. Oczywiście plan spala na panewce, a główna bohaterka musi ratować się kradzieżą kosmicznego statku i ucieczką z rodzimej planety. Jej celem nie jest jednak zemsta, chęć odzyskania złodziejskiego honor ani walka o społeczną sprawiedliwość. Liczy się jedynie wykonanie kolejnego - tym razem udanego - skoku i obłowienie się w bogactwie. Do tego natomiast przyda się ekipa specjalistów, których trzeba będzie poszukać w innych częściach galaktyki.
Przed rozpoczęciem poszukiwań Kay trafia na słoneczną planetę Tosharę, będącą największym otwartym obszarem w grze, a jednocześnie i ogromnym samouczkiem. Gra prędko wprowadza nas w przestępczy świat pełen spisków i zdrad, a chwilę później pokazuje swoją najmocniejszą stronę, czyli otwarty świat wypełniony zasobami, znajdźkami i pomniejszymi lokacjami. Przyznaję, że w wolnych chwilach łapałem się na myśleniu o tym, którą część mapy zwiedzę w następnej kolejności. Raczej trudno o lepszy komplement dla produkcji, w której swobodna eksploracja odgrywa pierwsze skrzypce.
Co prawda mapy planet nie są zbyt szczegółowe, jeśli chodzi o prezentację formy terenu, ale jednak szanują inteligencję gracza i nie zasypują każdego regionu znacznikami lokacji wartych do odwiedzenia. Odpowiednia ikonka pojawi się dopiero, gdy przeczytamy o jakimś skarbie w zagubionej wiadomości, podsłuchamy rozmowę w knajpie albo po prostu przyjmiemy zadanie od zleceniodawcy. Czasem konieczne będzie też odnalezienie wskazówki, która - dla przykładu - zdradzi, jak przebić się przez wiatr szalejący w skalnym tunelu.
Najczęściej występujący typ zleceń to tzw. „dane”, które polegają z reguły na oddaniu się w jakieś miejsce po nowy przedmiot albo ulepszenie sprzętu. Poważniejsze zadania poboczne rozgrywają się często w większych lokacjach, urozmaiconych wyzwaniami terenowymi. Niestety Kay nie jest zbyt mobilna, dlatego każdy platformówkowy etap ogranicza się do wyszukiwania ukrytych przejść, unikania przeciwników albo kombinowania, jak ominąć jakąś przeszkodę. Jest tu sporo wspinaczki i przeciskania się przez szyby wentylacyjne, ale na bardziej skomplikowane zagadki na wzór serii Uncharted nie mamy co liczyć. Miłym urozmaiceniem jest jednak system otwierania zamków będący prostą minigrą na wyczucie rytmu.
Regularną atrakcją głównej fabuły i zleceń są sekwencje skradankowe, w których musimy wynieść coś - lub kogoś - ze strzeżonego budynku. To dobrze znany fanom przygodówek schemat łączący krycie się w wśród elementów otoczenia z cichą eliminacją przeciwników. Oponenci nie grzeszą inteligencją - obecność trupa w pomieszczeniu dziwi ich tylko przez chwilę, a uszy zapchane mają tak, że czasem nie trzeba się przy nich nawet skradać. Nadrabiają to jednak wzrokiem, ponieważ nie mają problemu z wypatrzeniem Kay z drugiego końca budynku. Na szczęście nawet po wykryciu mamy jeszcze sporo czasu na reakcję, a walka z jednym z wrogiem nie ściągnie nam od razu na głowę całej bazy - przynajmniej dopóki nie uruchomi alarmu.
W podobnie bezpieczny i niezbyt innowacyjny sposób zaprojektowano system walki, w którym możemy postawić na dwa rozwiązania: walkę wręcz i strzelanie. Pierwsza jest zaskakująco skuteczna: potężna Kay powali każdego przeciwnika po trzech ciosach, a dzięki sprintowi i przewrotom może prędko przemieszczać się po polu walki unikając wrogich pocisków. Możemy też skorzystać z blastera, którego nie ogranicza amunicja, lecz stopień przegrzania. Jeśli strzelamy za dużo, broń się psuje i przestaje na chwilę działać. Na ten czas lepiej się ukryć, ponieważ ciosy i strzały oponentów uderzają mocno, a stanie przez chwilę w jednym miejscu to właściwie wyrok śmierci.
Sekwencje skradania i walki są wykonane poprawnie i dają satysfakcję mimo swojej prostoty, ale animacje ogłuszania przeciwników budzą już poważne wątpliwości, czy aby Ubisoft nie spóźnił się z premierą o 10 lat. Kay wyprowadza ciosy jakby od niechcenia, podczas gdy przeciwnicy nie próbują nawet stawiać oporu. I w filmach trudno było brać oddziały Imperium na poważnie, ale nieudolność szturmowców w grze sięga już poziomu absurdu. Cicha eliminacja nie jest też szczególnie trudna, bo oponenci właściwie niczym się nie różnią - większe wyzwanie stanowią tylko ci wyposażeni w tarcze, które trzeba zniszczyć w pierwszej kolejności.
Szkoda, że fundamenty rozgrywki w Outlaws oparto na tak starych i przećwiczonych schematach, ponieważ w grze jest naprawdę sporo rzeczy, które można szczerze polubić. Za przykład weźmy choćby Nixa - zwierzęcego towarzysza, nieodstające Kay na krok. Oczywiście gra sprytnie wykorzystuje jego obecność, aby usprawiedliwić monologi i komentarze wygłaszane co chwilę przez bohaterkę, ale oprócz tego ma też wiele innych, bardziej praktycznych zastosowań w walce i eksploracji. Do tego jest też wyśmienicie animowany, a sceny, w których wspólnie z Kay zajada miskę pełną pyszności, roztopią nawet najtwardsze serce.
Pozostając przy pochwałach, gra naprawdę przypadła mi do gustu od strony artystycznej. Każda z planet ma swój unikalny klimat, a towarzyszące im motywy muzyczne tym bardziej to podkreślają. Wsiąknąłem w ten świat na tyle, że po kilkunastu godzinach grania nabrałem ochoty na seans filmowych trylogii i fanowskich materiałów, objaśniających lore i założenia kosmicznego uniwersum. Szkoda jednak, że magia i urok świata umierają nieco w miastach, które przypominają raczej sieć korytarzy wypełnionych przeszkodami do ominięcia, aniżeli miejsce, w którym chciałoby się zamieszkać. Nic dziwnego, że Kay woli spać na swoim statku.
Mimo wszystko odnoszę jednak wrażenie, że Outlaws nie odkryło przede mną jeszcze wszystkich kart - a przynajmniej mam taką nadzieję. Przede wszystkim ciekaw jestem tego, jak duże znaczenie w skali całej przygody będzie miał system reputacji, polegający na budowaniu relacji z syndakatami. Jak na razie współpraca z jedną z frakcji przyniosła mi zniżki u kupców i kilka unikalnych cutscenek, ale będę szczerze zawiedziony, jeśli mechanika nie będzie miała żadnego znaczenia dla dalszej fabuły. Nie ukrywam, że bardzo chciałbym, aby Outlaws mnie jeszcze czymś pozytywnie zaskoczyło. Jak na razie nie zapowiada się bowiem na to, aby historia Kay miała zostać ze mną na dłużej.