Yaiba: Ninja Gaiden Z - Recenzja
Ninja kontra zombie.
Efektowna eksterminacja masy żywych trupów przyciąga do nowego Ninja Gaiden. Wraz ze świetną grafiką i udźwiękowieniem spychają na drugi plan kiepską fabułę. Jednak do miana naprawdę dobrej gry sporo jeszcze brakuje.
Pierwszoplanową postacią nowego projektu z Ninja Gaiden w tytule jest Yaiba Kamikaze - ninja, który porzucił własny klan. Przez pewien czas włóczył się po Japonii i południowej Azji doskonaląc umiejętności w walce. Z biegiem czasu na jego drodze stanął sam Ryu Hayabusa, znany z poprzednich odsłon serii. Doszło do starcia pomiędzy wojownikami, w rezultacie którego Yaiba poniósł druzgocącą porażkę. Zginął, a wraz z ostatnim tchnieniem wydusił z siebie czteroliterowe słowo rozpoczynające się literą „f”. Ot, cały Yaiba.
Dalszy ciąg wydarzeń nabiera iście wariackiego rozpędu. Yaibę przywraca do życia ekscentryczny Del Gonzo, szef tajemniczej korporacji Forge Industries. W zamian za życie i implanty wszczepione w ciało Yaiby, ten musi się odwdzięczyć drobną przysługą. Nim staniemy do ponownego pojedynku z Hayabusą, mamy pomóc szefowi FI w powstrzymaniu inwazji zombiaków. Co zrozumiałe, wraz z postępami w rozgrywce, coraz więcej dowiadujemy się na temat Yaiby i organizacji, która go wskrzesiła oraz skrywanych przez Del Gonzo sekretów.
Mając za bohatera ninję będącego w połowie cyborgiem, za przeciwników armię nieumarłych oraz przeróżnych dziwnych wariacji na ich temat, a w tle tajemniczą organizację - wiemy, że albo oglądamy film klasy B, albo włączyliśmy zakręconą japońską grę wideo, która nie zna granic absurdu i obciachu.
„Walka bronią białą to esencja zabawy w Yaiba: Ninja Gaiden Z.”
Fabuła jest doprawdy głupkowata i napakowana stekiem bzdur. Na przykład, historię dopowiada na wpół rozebrana pomocnica szefa korporacji, pani naukowiec - niejaka Miss Monday. Raz po raz rzuca durnymi tekstami i całą masą nieśmiesznych żartów z podtekstem. Kogo to potrafi rozbawić, sam nie wiem. W efekcie dość szybko przestajemy interesować się co, gdzie i dlaczego się dzieje. Po prostu mkniemy przez kolejne poziomy siekając zastępy przeciwników, w tyle pozostawiając historię konfliktu Yaiby i Hayabusy.
Walka bronią białą to esencja zabawy w Yaiba: Ninja Gaiden Z. Bohater sieka zombiaków złamanym ostrzem katany, używa łańcucha żywo przypominającego oręż Kratosa z God of War, ale też i gołych pięści. Arsenał choć nie jest zbyt szeroki, zupełnie wystarcza. Zwłaszcza, że każdą z broni możemy udoskonalać wraz ze zdobytym poziomem doświadczenia.
Masakrowanie hord nieumarłych jest bardzo przyjemne i niejednokrotnie cholernie efektowne, a sama walka - całkiem płynna. Szczególnie tryb „Bloodlust” dostarcza nie lada wrażeń, kiedy to Yaiba wpada w kilkunastosekundowy szał i z potężną siłą sieka na kawałki nawet największych przeciwników. Chociaż trzeba zaznaczyć, że mimo zaimplementowania ciosów specjalnych, technika pojedynków nawet na moment nie zbliża się do mistrzowskiego poziomu poprzednich części Ninja Gaiden czy zeszłorocznego Metal Gear Rising: Revengeance.
Co ciekawe, zombie bywają komiczni i w trakcie gry śledzimy kilka dowcipnych scenek z ich udziałem, okraszonych ciętym komentarzem naszego dzielnego podopiecznego. Niemniej, stanowią oni dla nas śmiertelne niebezpieczeństwo, nacierając w bardzo licznych grupach. Szczególnie groźnie zaczyna się robić, gdy do walki włączają się mocniejsze stwory, pełniące rolę mini bossów. Tacy jak chociażby pijani zawodnicy MMA czy kobitka będąca czymś na kształt - a bo ja wiem - banshee. Wyobraźnia twórców w wymyślaniu maszkar nie zawodzi.
Każdy z rodzajów wrogów wrażliwy jest na inną broń, stąd klucz do sukcesu stanowi dobór odpowiednich i przemyślanych strategii, by wiedzieć kiedy, w kogo i czym zaatakować. W przeciwnym wypadku czeka nas szybka i niechybna śmierć.
I tak oto dochodzimy do największej bolączki produkcji od słynnego Kejiego Inafune, twórcy takich hitów jak Onimusha oraz Mega Man. Grze brakuje odpowiedniego wyważenia poziomu trudności. Owszem, im dalej zajdziemy, tym Yaiba staje przed trudniejszymi wyzwaniami. Niemniej, przez większość czasu biegamy albo po pustych lokacjach, albo wpadamy w korytarze z pojedynczymi najsłabszymi zombiakami. By od czasu do czasu wejść do pomieszczenia z kilkoma gatunkami wrogów. A wtedy robi się bardzo gorąco.
Przejście jednego z takich pomieszczeń w końcowych poziomach zajęło mi dobrą godzinę. Wylewające się kolejne fale wrogów sprawiły, że rozgrywka stała się ekstremalnie wymagająca, błyskawiczna i frustrująca. Jeden błąd i ponad połowa paska życia znikała w mgnieniu oka. Na szczęście znacznie lepiej jest z bossami. Z poziomu na poziom są coraz wymyślniejsi, a także trudniejsi do pokonania. Potyczki z nimi niekoniecznie są długie, ale każde zwycięstwo przynosi satysfakcję.
Bardzo ciekawie wypadają częste elementy typowo platformowe. Kamera oddala się, obserwujemy Yaibę nieco z boku, pokonującego w biegu kolejne przeszkody, przeskakującego z jednej ściany na drugą niczym mistrz parkour.
Gorzej, że nie zawsze za naszymi poczynaniami nadąża kamera. Jest to szczególnie widoczne podczas przemieszczenia się po dużych lokacjach. Czasem dochodząc do jej końca, Yaibę zasłonią elementy otoczenia. W innym przypadku kamera ustawia się tak, że nie pozwala dostrzec wroga. Bywa też, że w gąszczu zombiaków Yaiba po prostu znika nam z oczu. Ale bez obaw, na szczęście są to sytuacje sporadyczne.
Yaiba: Ninja Gaiden Z od strony audiowizualnej prezentuje się znakomicie. Atrakcyjna grafika nabiera intensywnych barw, podkreślających dynamizm i krwistość rozgrywki. Przypomina komiksy, co wyróżnia ten tytuł na tle konkurencji. A sama walka wygląda nader spektakularnie. Wszędzie rozbryzgana krew, latające szczątki nieumarłych - dzieje się! Wszystkiemu, co widzimy na ekranie dotrzymuje kroku intensywny bit dobywający się z głośników
Pokręcony klimat, banalna fabuła i nierzadko mało śmieszne dowcipy mogą nie przypaść do gustu. Warto jednak dać szansę Yaiba: Ninja Gaiden Z, bo to całkiem niezła produkcja i atrakcyjna siekanina, która dostarczy ponad siedmiu godzin rozrywki.